RSS
Hello! Welcome to this blog. You can replace this welcome note thru Layout->Edit Html. Hope you like this nice template converted from wordpress to blogger.

Ciekawostki o filmie i wywiady z aktorami


Ciekawostki związane z filmem i aktorami:

- Film stał się kultowy a teksty przeszły do języka potocznego
- Bogusław Linda został nazwany cynicznym twardzielem i zaczęto go utożsamiać z rolą Franza Maurera
- Agnieszka Jaskółka po swoim udanym debiucie wyjechała z Polski najpierw do Paryża by zająć się modelingiem. Skończyła Prawo na Uniwersytecie Warszawskim i pracowała w kancelarii prawniczej. 2 lata temu wróciła na stałe do Polski i chce na nowo związać się z show-biznesem. Wzięła udział w 12 edycji Tańca z Gwiazdami z którym pożegnała się jako druga. Partnerował jej Rafał Maserak. Zagrała epizod w filmie Cezarego Pazury pt " Weekend, który wejdzie na ekrany kin 7 stycznia 2011 roku.

Agnieszka wczoraj





Agnieszka dzisiaj



Wywiady
Agnieszka Jaskółka

Pamiętacie Andżelę?
Dagmara Romanowska



Okres największej sławy w kraju ominął ją. Była zajęta nowymi wyzwaniami i marzeniami. Nie wiedziała, że Andżela stała się postacią kultową, ikoną. Że "Psy" cytowano, że w mediach zawrzało.

Siedziała wtedy w Paryżu, dorabiając jako kelnerka. Po latach spędzonych na podróżach po świecie, wraca do polskiego show-biznesu, wkraczając na parkiet "Tańca z gwiazdami" i grając u Cezarego Pazury. Rozmawia z nami – Agnieszka Jaskółka.

Dagmara Romanowska: Do polskiej popkultury weszłaś z impetem i tupetem, z dnia na dzień. I z dnia na dzień również z niej zniknęłaś. Andżela zniknęła. Co się stało z Agnieszką Jaskółką?

Agnieszka Jaskółka: Zaraz po zakończeniu zdjęć do "Psów" wyjechałam do Paryża, gdzie dostałam bardzo ciekawą propozycję pracy jako modelka. Co prawda na miejscu okazało się, że nie jest tak różowo i cudownie, ale to drugorzędna sprawa. Paryż, Francja – dla zwyczajnej dziewczyny z warszawskiej Pragi były szansą, biletem do innego życia, możliwością zarabiania pieniędzy dla siebie i dla rodziny.



A to były też i trochę inne czasy: paszportów, bardzo drogich podróży i ograniczeń, jeżeli chodzi o możliwość pracy.

Cóż, nie można było kupić biletu i, ot tak, sobie polecieć. Paryż... To było dla mnie coś niewiarygodnego, nieprawdopodobnego! Tam wszystko wyglądało inaczej. Mekka mody. Wybiegów. Wielkich projektantów. U nas praktycznie nie było agencji modelek, z małymi wyjątkami, które, gdy spojrzy się na nie z dzisiejszej perspektywy, bardzo odstawały od podstawowych standardów. A ja miałam swoje marzenia, wielkie aspiracje – Paryż, a potem... Hollywood. Tak, jak wiele młodych dziewczyn, które postawiły pierwszy krok w show-biznesie i którym wyśnił się Zachód! Poza tym straciłam wtedy mamę… Potrzebowałam tego wyjazdu.

Agnieszka Jaskółka w pierwszym odcinku "Tańca z gwiazdami" / fot. AKPA
Na miejscu zastałaś rzeczywistość. Nie taką folderową...

Początki były bardzo ciężkie. Nie znałam języka – kilka słów po angielsku, nic po francusku. Byłam zdana na... właściwie nie wiadomo na co. Nie miałam tam nikogo. Szybko się okazało, że obietnice, które mi składano, ale których nie potwierdzono żadnymi umowami, były pustosłowiem. Wylądowałam w obskurnym mieszkanku z kilkoma innymi dziewczynami. Ciężko pracowałam, ale praktycznie nic z tego nie miałam, gdyż większość pieniędzy pochłaniała agencja, która wymyślała kolejne koszty – na przykład wynajmu apartamentu. Ale dzięki temu bardzo szybko dojrzałam. Z naiwnej dziewczyny, która żyła w chmurach, zamieniłam się w osobę, która zaczęła twardo stąpać po ziemi. Później, dzięki tym doświadczeniom, uniknęłam wielu rozczarowań. Byłam młoda, ale na świat nie patrzyłam już przez różowe okulary. Nabrałam dystansu.

"Upadek" był chyba tym boleśniejszy, iż Twoje aspiracje rozbudził zapewne sukces "Psów"? Nie myślałaś, że "jesteś na fali", że "świat należy do Ciebie" i na "Ciebie tylko czeka"?

To, co powiem, wyda się śmieszne, ale ja nie zdawałam sobie sprawy z sukcesu, który odniosłam. Pierwszy film Władka Pasikowskiego obejrzałam, gdy dowiedziałam się, że będę u niego grała. Ja wtedy byłam na etapie zupełnie innego kina – "Dirty Dancing", "Dziewięć i pół tygodnia". Miałam naście lat. Później, około premiery, owszem, zaczęłam czuć, iż coś się dzieje. Ale wtedy moje myśli koncentrowały się już tylko na wyjeździe do Paryża. Ominęło mnie to całe zamieszanie po premierze – ten najgorętszy okres. To były czasy bez internetu, bez komórek. Do taty dzwoniłam raz na miesiąc z budki telefonicznej w metrze. Wyjechałam i zniknęłam z Polski i Polska trochę zniknęła mi z oczu. Ominął mnie okres wielkiej "sławy", bo po prostu, mnie nie było (śmiech).
...ciąg dalszy

Nie męczą Cię dziś pytania o Andżelę?

(Śmiech) Cieszę się, że dziś mogę o niej opowiadać, o tym, jak było! Wtedy nie miałam takiej możliwości. Media inaczej funkcjonowały, na innych obrotach. Mam ogromny sentyment do tego czasu, do pracy na planie, do wszystkich ludzi, których wtedy poznałam. Choć... tu Andżela, a tu moje życie, a wiele osób postrzegało mnie jako "tę" dziewczynę. Nie jest to nic niezwykłego. Ludzie często utożsamiają aktora z jego rolą. Dzięki Bogu, w większości przypadków napotykałam na bardzo miłe komentarze. Ale Andżela też trochę narozrabiała...

Jak to?
Agnieszka Jaskółka / fot. AKPA


Chyba z jej powodu – przecież zdradziła najlepszego przyjaciela, poszła do innego, była dość okrutna – czasami kobiety postrzegały mnie bardzo negatywnie. Pomimo tego Andżela jest i pozostanie moją wielką przyjaciółką. Bez względu na to, co zagram, zawsze będzie mi towarzyszyła, będzie tuż obok.

Naznaczyła Twoje życie.

Może ona... Na pewno wielką sprawczynią tego wszystkiego jest Lidia Popiel, dziś żona Bogusława Lindy. To ona dostrzegła we mnie modelkę, zrobiła mi pierwsze zdjęcia, które potem trafiły w ręce Władka Pasikowskiego. Gdy je zobaczył, powiedział podobno krótko: "To jest moja Andżela".

Przyjaźń Twoja i Lidii Popiel przetrwała?

Po moim wyjeździe do Paryża długo utrzymywałyśmy kontakt. Później coraz więcej jeździłam. Z Paryża trafiłam do Tokio. Ale teraz przyjaźń wraca. Robimy wspólną sesję do jednego z magazynów. Sprawia mi to ogromną radość.

Agnieszka Jaskółka i Bogusław Linda w "Psach" / fot. Studio ZEBRA
Był Paryż, było Tokio. Trochę Cię "nosiło" po świecie?

Poznałam całą Europę, Stany Zjednoczone – mieszkałam w San Francisco, ale stamtąd ciągle przemieszczałam się po całym kraju. Przez kilka miesięcy pracowałam też w Moskwie. Dzięki tak wielu podróżom mówię w czterech językach obcych.

Gdzie czułaś się najlepiej? I czy przez przypadek teraz w Polsce nie jesteś też tylko "przelotem"?

Nie. Tym razem do Polski wróciłam na stałe. Gdybym miała jednak znaleźć miejsce inne niż Polska, wybrałabym San Francisco. To miasto łączy w sobie to, co najlepsze z kultury europejskiej i amerykańskiej. Bardzo też polubiłam tamtejszą Polonię. Dobrze się tam czułam. Ale zawsze chciałam wrócić do kraju. Trochę żałuję, że nie stało się to wcześniej, ale uniemożliwiły mi to kolejne kontrakty i propozycje. A praca była dla mnie bardzo ważna.

Nie zawsze wiązała się stricte z show-biznesem...

Owszem, szczególnie na początku – bywały momenty, że dorabiałam jako kelnerka, barmanka. Jako studentka prawa, na pierwszym roku, w Warszawie, byłam recepcjonistką w Państwowej Agencji Inwestycji Zagranicznych. Po miesiącu zostałam asystentką prezesa, a potem pracowałam w kancelarii prawniczej – jako asystent merytoryczny. Przez dwa lata byłam też niezależnym prawnikiem.

..ciąg dalszy
Prawo? Dlaczego? Za wiele razy Cię oszukano i postanowiłaś, że nigdy więcej?

Owszem, wykorzystywano moją niewiedzę i naiwność. Bywałam oszukiwana. I dlatego wybrałam prawo cywilne, ochronę dóbr osobistych. Zajmowałam się prawem prasowym. Chciałam też zobaczyć jak to jest pracować głową. Do tego kierunku studiów nakłonili mnie też, częściowo, przyjaciele prawnicy.

Ale to już chyba skończona przygoda?

Praca prawnika bardzo mi się podobała, ale moja niepokorna dusza artystyczna okazała się silniejsza... Chcę grać – na dużym i małym ekranie. Mam nadzieję, choć nie chcę zapeszać, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Chcę wrócić do filmu.

Na początek był... "Weekend" Cezarego Pazury [wcześniej też drobny epizod w serialu "Teraz albo nigdy" – przyp. DR]. A na planie znalazłaś się chyba trochę ku zaskoczeniu samej siebie, prawda?

(Śmiech) Do Polski wróciłam anonimowo. Nikt o tym nie wiedział. Przez jakiś czas myślałam o zapisaniu się do jakiejś agencji aktorskiej, ale nic poważniejszego w tym kierunku nie poczyniłam. Odnajdywałam się na nowo w polskiej rzeczywistości, poznawałam ludzi. Nie miałam też pojęcia, co się dzieje w polskim show-biznesie – poza Władkiem Pasikowskim. Ale... okazało się, że mój chłopak zna Czarka Pazurę. Od słowa do słowa Piotr pochwalił się mną. "Ta Andżela? Ta?" – Czarek nie mógł uwierzyć. Powiedział, że "musi mnie mieć na planie". I, mam nadzieję, to nie było nasze ostatnie spotkanie.

Agnieszka Jaskółka / fot. AKPA
Na udział w "Tańcu z gwiazdami" zdecydowałaś się ze względu na siłę oddziaływania tego show, czy "dla draki", by przeżyć kolejną przygodę?

Nie będę ukrywała, że chcę przypomnieć się widzom w Polsce, że jestem i kim jestem. Myślę, że "Taniec z gwiazdami" może mi w tym pomóc. Ale przygoda jest równie wielka! Nauczę się tańczyć. Sprawdzę swoje siły, umiejętności. Zawsze lubiłam wyzwania! A z tańcem nigdy nie miałam nic wspólnego.

Znajomi pochwalili Twoją decyzję?

Trzymają za mnie kciuki, kibicują. Mam nadzieję, że podeślą też jakieś SMS-y (śmiech). Rodzina wspiera.

I Rafał Maserak! Najbardziej wielbiony tancerz w Polsce! Żywe srebro. Słyszałaś o nim wcześniej?

To chłopak, który ma nieprawdopodobnie wiele energii w sobie, ale w głębi duszy jest bardzo uduchowiony. Trzeba trochę czasu, aby to w nim dostrzec. Jest wyjątkowy. Wcześniej, tak, słyszałam o nim, choć też poszperałam sobie w internecie, czego później żałowałam. Naczytałam się plotek o jego romansach, nieromansach i na pierwsze spotkanie szłam bardzo zestresowana, iż ktoś za chwilę i mi taką łatkę przypnie.

...ciąg dalszy

A Twój mężczyzna nie był zazdrosny?

Jest bardzo mądrym i wyluzowanym człowiekiem. Nie ma dla niego zagadnienia. Ufamy sobie. A Rafał ma też świetną dziewczynę, którą poznałam.

Na treningach bywa ciężko. Jak to znosisz?
Agnieszka Jaskółka / fot. AKPA


Jest dwóch Rafałów. Jeden – prywatnie świetny facet, drugi – tyran na treningach. Nienawidzę go! Nie znoszę go (śmiech). Kłócimy się! Ale on jest moim instruktorem i słucham go. Jest bardzo wymagający i nie przebiera w środkach. Jestem cała posiniaczona i miałam stłuczone ucho. Ale tak musi być. Jestem sportowym typem, ale w tańcu człowiek odkrywa sam siebie na nowo. Odkrywa mięśnie i miejsca, o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Taka mobilizacja jest więc potrzebna.

Taniec wymusza inną pracę i kontrolę ciała.

Zaledwie po miesiącu mam wrażenie, że zupełnie inaczej się poruszam. Na pierwszym treningu Rafał mi powiedział, że jego babcia jest lepiej rozciągnięta ode mnie (śmiech). Jako modelka nie potrzebowałam takiej giętkości, szpagatów. Na wybiegu inaczej się chodzi. A do tego moja budowa ciała – długie nogi i szczupła sylwetka. Rafał musiał, jak sam to mówił, "osadzić mnie w parkiecie". W niektórych pozycjach wyglądałam po prostu śmiesznie. Miewałam momenty zwątpienia, myśli, że nie dam już rady. Cóż, wzloty i upadki, trzeba pokonać.

Na żywo jest trudno. Trudniej jeszcze niż na sali ćwiczeniowej. Choć przecież Ty już stawałaś – jako modelka – w świetle jupiterów...

Ale to zupełnie inne emocje, przeżycia.

Schudłaś? Wielu uczestników programu mówi, iż gwałtownie traci kilogramy.

Nabrałam jędrności. To, że jestem szczupła, to moje uwarunkowanie. Moje ciało zrobiło się fajniejsze.

Dziękuję za rozmowę!

Źródło Onet 



Bogusław Linda: Podpatrywanie życia

Bogusław Linda znów gra w filmie Macieja Ślesickiego. Film nazywa się „Trzy minuty”, jest trylogią złożoną z trzech osobnych części i stanowi obraz współczesnej Polski zbudowany wokół wydarzeń (częściowo fikcyjnych), jakie miały miejsce tydzień po śmierci papieża.

Czy „Trzy minuty” choć w części zmienią wizerunek aktora, największego twardziela polskiego kina, stworzony przez takie obrazy, „Zabij mnie, glino”, „Sara” i przede wszystkim „Psy”?

Od dawna skarży się pan na brak ciekawych propozycji i mówi, że dlatego czasem gra z konieczności. Rozumiem jednak, że „Trzy minuty” to nie konieczność, lecz wybór – innymi słowy wreszcie pojawiła się interesująca propozycja. Tak?

Tak. „Trzy minuty” to film fabularny, pełnometrażowy, ambitny, starający się widzowi powiedzieć coś ciekawego, a aktorowi dający możliwość coś ciekawego zagrać, a nawet stanowiący prawdziwe wyzwanie.

Wiedząc, że jeden z bohaterów jest gangsterem, myślałem, że wcieli się w niego właśnie pan, ale nie. Sam pan wybrał postać malarza nadal tocząc walkę ze swoim klasycznym wizerunkiem?

Na tyle się zestarzałem, że z tym wizerunkiem już nie muszę toczyć walki (śmiech). Dostałem dwie postaci do wyboru, jednakże z naciskiem reżysera, bym zagrał właśnie malarza. I był to nacisk na tyle mocny, że praktycznie nie miałem wyboru (śmiech).

Maluje pan na planie?

Mój malarz w tym filmie akurat nie ma wiele wspólnego z malowaniem – jest nawet gorzej, ale na czym to dokładnie polega nie mogę mówić, bo wiąże mnie tajemnica.

Pomysł na „Trzy minuty” wywołał we mnie pewne skojarzenia z Kieślowskim, które pan jak mało kto – czyli jako aktor Kieślowskiego – może zweryfikować…

Jest w tym coś, ja również czytając scenariusz pomyślałem o Krzysztofie. Chodzi o pewien schemat opowieści o życiu w różnych wariantach, o punkt wyjścia, o klimat. Choć oczywiście realizacja pomysłu różni się tak, jak różnią Maciek od Krzysztofa. No i jak różni dziś od przedwczoraj.

Można pana nazwać „aktorem Ślesickiego”? Bo to, poczynając od „Taty”, nie pierwsza wasza wspólna praca…

Myślę, że można. Cenimy się wzajemnie. 


A czy pan w kontekście reżyserowania własnych filmów podpatruje reżyserów, u których gra, uczy się od nich?

W jakiś sposób tak, choć może bardziej podświadomie niż świadomie. Ale oba te filmowe zawody polegają przecież na podpatrywaniu życia, więc skłamałbym odpowiadając przecząco. A najwięcej nauczyłem się od mojego przyjaciela Krzysztofa Olechowskiego, który robił doktorat z Witkacego kiedy ja byłem na studiach w Krakowie, i który opowiadał mi o filmach amerykańskich, o szkole Lee Strasberga i jego „metodzie” grania, wtedy stanowiącej dla nas czystą abstrakcję.

„Trzy minuty” nie są filmem religijnym, jednak zapytam o religię w pana życiu, bo o niej nie mówił pan publicznie.

Nie mówiłem, ponieważ to sprawa prywatna – i niech tak zostanie.

Czy widzi pan w młodym pokoleniu poważnego kandydata na swojego następcę, na kolejne ogniwo w narodowym łańcuchu Cybulski – Olbrychski – Linda?

Każda bezpośrednia odpowiedź na to pytanie niesie implikacje, których chcę uniknąć, więc proszę mnie nie ciągnąć za język. Ale mówiąc o braku ciekawych scenariuszy mówiłem też o tym, że młodzi aktorzy mają trudne warunki do pokazania swoich prawdziwych możliwości. Taka jest współczesność, takie są czasy. No bo jak można w telenoweli budować postać, na którą zupełnie nie ma się wpływu, jako że nie wiadomo, co stanie się z nią trzy odcinki do przodu – ożeni się czy rozwiedzie?

Pana w telenoweli nie zobaczymy?

Telenowele mnie z wyżej opisanych przyczyn nie interesują, natomiast gry w serialach – ale prawdziwych, tworzących zamkniętą całość – nie ma powodu się wstydzić. A już zwłaszcza takich jak kiedyś „Crimen” czy niedawno „Prawo miasta”.

A w komedii romantycznej?

Jeżeli byłaby ciekawa, jeżeli byłoby się z czym aktorsko zmierzyć – nie widzę najmniejszego problemu. W końcu ten zawód polega na graniu „wszystkiego co się rusza”.

Chcę jeszcze zapytać o pana – to już chyba się nie zmieni – życiową rolę, czyli o „Psy”. Dlaczego zaczął się pan od niej odcinać?

Nigdy się od niej nie odcinałem.

No to cytat: „Ten Franz Maurer już mnie prześladuje”.

To co innego. Bo w pewnym momencie dosłownie wszystko co zrobiłem jako aktor zaczęło być postrzegane w kontekście tej roli. Zrobiła się wręcz histeria. I jeśli zagrałem na przykład w „Tacie” Maćka Ślesickiego, pisano że „macho gra z dzieckiem”. A teraz pewnie będą pisać „Franz Maurer gra malarza”. Natomiast „Psy” uważam nie tylko za jeden z najważniejszych swoich filmów, ale i jeden z najważniejszych polskich filmów w ogóle.

Kim dzisiaj byłby Franz Maurer?

Krawcem w małym miasteczku. Poważnie, mieliśmy z Władkiem Pasikowskim taki pomysł, że Franz i jego koledzy, teraz trochę degeneraci, usiłują zrobić ostatni skok na kolekturę Totalizatora Sportowego. To bardzo dobry scenariusz był.

Chcieliście Franza zabić czy tylko ośmieszyć?

Chcieliśmy pokazać spsienie „Psów” w sensie tego, co dalej dzieje się z ludźmi, o których opowiada pierwsza i druga część filmu.

A będzie trzecia?

Nie zanosi się.

Jest szansa, by rola w „Trzech minutach” choć w części zdjęła z Bogusława Lindy odium Franza Maurera?

Wątpię. Oba te filmy mają ze sobą tak niewiele wspólnego, idą w tak różne strony, że są po prostu niekompatybilne.

Dziękuję za rozmowę.


Linda przyjdzie i zamiesza
Janusz Noniewicz



Proszę mi wierzyć, rzadko udzielam wywiadów. Choć miesięcznie mam parę propozycji. Przy byle jakich duperelach.

Kiedy redaktor naczelna „Exklusiva” zamówiła u mnie wywiad z panem, mało tego, powiedziała, że już się pan na ten wywiad zgodził, pomyślałem sobie w pierwszym momencie, że zrobił pan coś, o czym nie wiem i jest pan teraz zmuszony do promocji. Nie pamiętam już bowiem, kiedy któryś z artystów zgodził się na wywiad nie przymuszony promocją swego nowego przedsięwzięcia: filmu, książki, płyty. Co promuje więc dziś Bogusław Linda, że zgodził się na wywiad i sesję?

Janusz Noniewicz: Dostał pan nagrodę Mister Elegancji?

Bogusław Linda: Dokładnie nie wiem. Chyba najbardziej elegancki aktor roku… czy coś takiego.

Kiedyś w ankiecie, na pytanie, na które powinien znać odpowiedź Mister Elegancji, o numer ubrania i szczegóły stroju, odpowiedział pan: nie wiem.

Bo nie wiem.

Ma pan swego stylistę, który dba o to na co dzień?

Nie.

Bogusław Linda w filmie "Czas surferów"
Na rozmowę wybrał pan to samo miejsce, co Beata Tyszkiewicz. Na wywiad do „Exklusiva” też umówiła się w kawiarni hotelu Sheraton.

Tak?

To jest miejsce gwiazd?

Tego nie wiem. Dla mnie tu było zawsze cicho i spokojnie. I zawsze było gdzie zaparkować.

Pewnie pan wie, że wzbudza pan nabożny lęk wśród dziennikarzy.

... (śmiech)

Na pytanie o ulubione zwierzę, odpowiedział pan kiedyś: dziennikarz. Jak rozumiem, chodziło tu o ulubione zwierzę jako cel polowania?
Wie pan, to było dawno i dotyczyło spraw, które w dzisiejszym świecie nie są już istotne. Kiedy jeszcze w stanie wojennym zrobiłem kilkanaście filmów, które wylądowały na półkach, dziennikarze jakoś dziwnie przez sześć lat nic o mnie nie słyszeli. A potem, kiedy się pokazały na festiwalu w Gdyni, zrobił się wielki krzyk, że jak to? Tyle filmów od razu? Przyznam, że trochę mnie to zdenerwowało.

Ten dziennikarski lęk wynika z jednej strony z tego, że bywa pan dla dziennikarzy okrutny, odpowiada pan w wywiadach na pytania monosylabami i nie sypie anegdotkami jak z rękawa, ale też stąd, że dziennikarze po prostu pana uwielbiają.

No, tego akurat nie jestem pewien.

Kiedy pytałem kolegów, kim jest dla nich Bogusław Linda, odpowiadali: ikoną. No to wie pan – z ikoną się nie rozmawia, w ikonę się wpatruje z nabożnym uwielbieniem.

Ja jako ta ikona przeżyłem już kilka spotkań z dziennikarzami i wiem, że są różne fale. Jest fala uwielbienia, a zaraz potem fala przyłożenia. Ja jestem w tej chwili w fazie przyłożenia, wiec proszę spokojnie nie mieć żadnych skrupułów w tej rozmowie.

No to zacznę od początku. Pana dyplom w Krakowskiej Szkole Teatralnej to byli Szewcy Witkacego, w których grał pan Sajetana Tempe. Pamięta pan coś jeszcze z tamtego spektaklu?

Pamiętam go tak, jak pamięta się rozdziewiczenie. To był dla mnie pierwszy krok do życia zawodowego. Po nim zostałem przyjęty do zespołu Starego Teatru w Krakowie. A człowiekiem, który mnie tam zatrudniał, był guru ówczesnego teatru, Konrad Swinarski, który niestety zaraz potem zginął w wypadku. Także nie zdążyłem się z nim spotkać zawodowo. No, ale od tego się zaczęło.

...ciąg dalszy

Ja mam taką tezę, ciekaw jestem jak się pan do niej odniesie, że Stary Teatr był dla pana nieszczęściem…

W Starym Teatrze generalnie trzymałem halabardę. Zostałem tam zaangażowany do roli Raskolnikowa w Zbrodni i karze Dostojewskiego, ale zagrał go ostatecznie Jurek Trela. Po śmierci Swinarskiego w teatrze zapanowała panika, postanowiono nie ryzykować i obsadzać w dużych rolach tylko znanych i sprawdzonych aktorów. Więc ja zagrałem jedynie epizod. Ale może to i lepiej, bo niewiele wtedy umiałem i myślę, że mogłem się nieźle na tym Raskolnikowie wyłożyć.

Bogusław Linda w filmie "Haker"
Swinarski nie ściągnął pana wtedy przez przypadek. Miał pan idealne warunki aktorskie do takiego teatru, jaki tworzył Konrad Swinarski. I myślę, że gdyby nie jego śmierć, pana kariera w teatrze potoczyłaby się zupełnie inaczej. A tak, mam wrażenie, przez tę halabardę została w panu jedynie niechęć do teatru.
Nie niechęć. I nie do teatru. Ja kocham teatr. Ale po pierwsze – może przez swoje doświadczenia życiowe, to znaczy przez to, że wychowałem się na Starym Teatrze i największych spektaklach w historii polskiego teatru, a potem na wielkich reżyserach, takich jak Jerzy Grzegorzewski czy Tadeusz Minc – jestem przekonany, że teatr musi być czymś więcej niż robieniem fars czy małych, tanich przedstawień. Kocham wielką klasykę, czyli Szekspira, Moliera, Słowackiego, Mickiewicza, Krasińskiego i wiem, że w tej chwili nie ma miejsca na tego typu sztuki, ponieważ nie ma odpowiednich finansów. Dlatego mało jest rzeczy w teatrze, które mnie tak naprawdę zajmują. I mało jest w teatrze ludzi, którzy by mnie zajmowali swoją robotą. Ale ja też psychicznie nie jestem stworzony do tego, żeby codziennie wieczorem siadać przy lustrze w garderobie, patrzeć na swoją twarz, malować się i rozmawiać nieustannie o tym samym z kolegami, którzy siedzą obok. Przepraszam, ale nie umiem tego robić. I nie wytrzymuję tego psychicznie.

Przy okazji zapytam pana, czy prawdziwa jest krążąca po Warszawie plotka, że od dłuższego czasu Krystyna Janda namawia pana na spektakl w Teatrze Polonia i, że miałby to być Bóg Woody’ego Allena. Słyszałem też, że Janda zapowiada, że będzie pana namawiała do skutku. Spektakl podobno czeka tylko na pana zgodę.

Tego nie wiem dokładnie. Nie będę tego komentował, bo to jest sprawa Krystyny.

Ale była taka propozycja?

(dość niewyraźnie, ściszając glos) Tak.

Czyli jednak to pana stronienie od teatru jest dosyć konsekwentne.

(znów żwawo) Staram się jak mogę. Starałem się też nie grać w jakichkolwiek formach serialowych. Ale tu jest pewne nieporozumienie. Ja się z tego wytłumaczę. Zarzekałem się, że nie będę grał w sitcomach. I słowa staram się dotrzymać. Sitcom od serialu rożni się tym, że w serialu mniej więcej wie się, co się gra, a w sitcomie ni cholery, ponieważ nazajutrz może się okazać, że bohater jest śmiertelnie chory i zaraz umrze. W takiej sytuacji trudno jest budować rolę.

No to teraz sam pan sprowokował pytanie: I kto tu rządzi to jest sitcom czy serial?

Serial. Jest napisany scenariusz. Zamknięta forma. I można próbować zagrać to, co jest napisane. Stworzyć postać. To trzeci serial, który zrobiłem. Poprzednie to Punkt widzenia i Crimen.

U Swinarskiego pan nigdy nie zagrał, ale przygotowując się do Hamleta w teatrze we Wrocławiu korzystał pan z notatek Swinarskiego, które dostał pan od Jerzego Radziwiłowicza (Swinarski tuż przed śmiercią przygotowywał Hamleta w Starym Teatrze – przyp. red.)

To było to samo tłumaczenie, które miał grać Swinarski. A ja starałem się zrozumieć jak Swinarski z tym Hamletem kombinował. Tym bardziej, że było to tłumaczenie robione trochę pod dyktando Swinarskiego, czyli już z pewnym założeniem inscenizacyjnym. Trochę biseksualne. Bardzo jak na owe czasy współczesne. Ja byłem wtedy młody. Grałem trochę „filmowo”, emocjonalnie, szczerze. Absolutnie nie chciałem grać koturnowo.

...ciąg dalszy

Dziś tamto przedstawienie obrosło teatralną legendą, ale wtedy zostało niemiłosiernie zjechane przez krytykę. Nie czuje pan, że to jest jakaś szalona niesprawiedliwość pana teatralnego losu? Zagrał pan, po latach halabardowania, znaczącą rolę, którą bezwzględnie pozbawiono znaczenia.

Środowisko teatralne Wrocławia było wtedy bardzo konserwatywne, mimo pantomimy Tomaszewskiego czy teatru Grotowskiego. To przedstawienie rzeczywiście się zresztą rozjechało, w tym sensie, że starsi aktorzy wracali do swoich zawodowych przyzwyczajeń i grali co innego niż młodzi. To było już nie do pozbierania. Myślę, że kiedy człowiek stara się ryzykować i powiedzieć coś najszczerzej jak potrafi, to musi być świadom, że idzie pod pręgierz. Ciągle nie do końca potrafię sobie z tym poradzić.

Bogusław Linda w filmie "Reich"
Nie wiem czy wypada mi z panem, aktorem i reżyserem, o tym mówić, ale mam wrażenie, że ocena filmu czy spektaklu bywa często oparta o środowiskowe opinie wygłaszane przez ludzi, którzy nie zawsze nawet film czy spektakl obejrzeli.

Tak, zgadzam się z panem, bo pamiętam dokładnie dwie takie historie. Jedna się wiąże z filmem Psy, a druga z Sezonem na leszcza. W obu przypadkach przeczytałem recenzje napisane przez ludzi, którzy ewidentnie nie mieli prawa widzieć tych filmów, chociażby dlatego, że nie były jeszcze zmontowane. Zadziałała fama środowiskowa.

Myśli pan, że to była reakcja środowiska na pana?

Może na mnie, ale również na Pasikowskiego. To się zdarza wtedy, kiedy coś jest robione inaczej niż to jest przyjęte w środowisku. U nas film artystyczny polega na tym, że ma być długi, nudny i przypadkowo zmontowany. Niech pan zwróci uwagę, że w recenzjach nie pisze się prawie w ogóle o sprawach technicznych. Pisze się, że jakiś film jest do dupy. Ja się pytam: dlaczego? Czy pracujący przy filmie Pasikowskiego Edelman jest złym operatorem? Czy Waglewski lub Lorenz są złymi kompozytorami? Czy Dziędziel, Celińska to są źli aktorzy? Wie pan, są pewne rzeczy, na temat których nie wypada pisać jedynie wrażeniowo. Nie wystarczy napisać, że się coś nie podoba. Tak można powiedzieć koledze. Pisanie wymaga odpowiedzialności za słowo. Trzeba się na tym znać i opisać, co się mianowicie nie podoba. A tego niestety nie ma. I to jest bardzo bolesne.

No to ja wrócę do swojej teorii, że pomimo odniesionego sukcesu, jest pan aktorem pechowym. O pierwszym pechu już mówiliśmy – to Stary Teatr i śmierć Swinarskiego. Drugi pech polega na tym, że był pan aktorem pokolenia Solidarności i filmy, które pan robił, wylądowały na półkach. Dla młodego aktora to prawdziwe nieszczęście: robi pan film za filmem i żaden z tych filmów nie trafia na ekran. A straconego czasu cofnąć się już nie da. Może powinien pan wtedy wyemigrować. Po Dantonie Wajdy zostać w Paryżu?

Aktor jest silnie związany ze słowem. To, jak się mówi, to, co się akcentuje, wynika z miejsca urodzenia i jest bardzo trudne do przeniesienia. Jeżeli jedna czy dwie osoby z Polski coś osiągnęły, to raczej w kręgu anglosaskim. Ale nie umiem wymienić nikogo, kto by zrobił za granicą wielką karierę.

Mówi się, że Andrzej Seweryn.

Seweryn odniósł sukces teatralny. A ja mówię o kinie. To jest co innego. Seweryn jest niespotykanie pracowity. To, w jaki sposób opanował język obcy, jest nieosiągalne chyba dla nikogo na świecie. On zna francuski lepiej niż Francuzi. Poza tym, pojechał do tych niedouczonych teatralnie Francuzów po wielkiej szkole polskiego teatru. Żaden teatr francuski nie dorastał mu do pięt. On był po prostu od nich lepszy.

Mnie się wydaje, że pan też jest człowiekiem niesamowicie pracowitym.

Mnie się wydaje, że nie jestem. To znaczy, jak teraz patrzę na swoje życie, to też mi się wydaje, że byłem pracowity, ale raczej z konieczności. Ja walczyłem o życie po prostu. Musiałem być pracowity, bo gdybym nie robił przez cały rok filmów, to miałbym straszliwe długi.


...ciąg dalszy

Symbolem pokolenia Solidarności stał się pan grając w Człowieku z żelaza Andrzeja Wajdy, ale ta wybitna skądinąd rola nie obrosła legendą, tak jak grana przez Jandę postać Agnieszki z Człowieka z marmuru.

Grałem wtedy równolegle w trzech filmach, jeszcze w Przypadku Kieślowskiego i w Kobiecie samotnej Agnieszki Holland. To były role, które grałem trochę inaczej, niż się wtedy grało w Polsce. Wykorzystywałem w nich techniki nowojorskiego Actor’s Studio. Miałem bowiem w Ameryce przyjaciela, który mi przywoził notatki ze szkoleń Lee Starsberga i starałem się z nich na swój sposób korzystać.

Bogusław Linda w filmie "Stacja"
Pan niejako podziemnie, z przemycanych notatek studiował u Lee Strasberga, a dzisiaj Anna Mucha jedzie do nowojorskiej szkoły z listem polecającym od Andrzeja Wajdy.

(milczenie)

Dlaczego pan milczy? Myślałem, że skomentuje pan to jakoś, zwracając uwagę na ironię aktorskiego losu.

(śmiech)

Kolejny pech to Psy. Po pierwsze: pana rola została przemielona przez popkulturę do obrzydzenia. Po drugie: od tamtego czasu stał się pan przede wszystkim ulubieńcem kobiet i dresiarzy.

Coś w tym jest. Film został po premierze przez krytyków skopany. Myślę, że to jest jeden z ważniejszych filmów w Polsce. Bo to nie jest film kryminalny. To jest dalszy ciąg kina moralnego niepokoju. Typowo polski film, który opowiada o naszych rozterkach. Przy okazji zawodowo zrobiony, co jest rzadkością w polskim kinie. Zawodowo opowiedziany. Z postaciami i dialogami, które przeniknęły do życia codziennego. A przy okazji ja zostałem „macho”. Kompletnie niespodziewanie nadziałem się na najmodniejsze wtedy słowo... Wszystko przez Banderasa... No trudno, stało się. Przepraszam, że się znów będę czepiał dziennikarzy, ale kiedy zagrałem w filmie Tato Maćka Ślesickiego, gdzie postać, którą gram, ma się nijak do postaci Franza Maurera z Psów, to jednak pisano o niej: „macho broni córki”, bo była moda na taki typ bohatera i macho w tytule dobrze robił. Ja za to trochę dostawałem w tyłek, ale nie będę narzekał, bo decydując się na rolę w Psach, wiedziałem, co robię.

Stając się gwiazdą, nie poszedł pan na publiczną wyprzedaż. Nie śledzono pana życia prywatnego. Plotkowano o panu z umiarem.

W którymś momencie były takie informacje, ale wytoczyłem parę procesów i się jakoś skończyło. To były nieprzyjemnie sytuacje. Jakiś fotoreporter wszedł na drzewo, zaglądał mi przez płot i robił zdjęcia mnie i mojej córce. Żeby mieć w gazecie podpis: macho w kapciach. Ponieważ to godziło w życie prywatne mojej córki, musiałem wytoczyć proces, który wygrałem.

Czyli procesy są skuteczne w takim wypadku.

To był pierwszy tego typu proces w Polsce. I potem już trochę uważano. Żeby było jasne, zdaję sobie sprawę, że uczestnicząc w przyjęciach, bywając na festiwalach, upubliczniam swoje życie. I nie krzywię się, kiedy ktoś mi zrobi zdjęcie, jak pijany leżę pod barem. Proszę bardzo. Jestem wtedy służbowo. Natomiast w domu jestem u siebie. I zaglądanie mi przez płot wydaje mi się chwytem poniżej pasa.

A czy największy polski macho doświadczył wejścia w smugę cienia? Charakterystycznego dla dojrzałego mężczyzny poczucia zmęczenia życiem?

Wejście w smugę cienia kojarzy mi się z momentem, w którym zaczyna się na coś chorować. Ponieważ nie choruję na nic, więc ten aspekt dojrzałości jest mi na razie obcy. Jeżeli chodzi o zmęczenie to, szczerze mówiąc, chętnie bym już nie pracował. Ale nie stać mnie na to. W każdym innym kraju, gdybym zrobił to, co zrobiłem, mógłbym już spokojnie żyć i raz na pięć lat wybierać sobie coś do zagrania. Ale powtórzę: nie stać mnie na to. Dlatego muszę męczyć widzów swoją obecnością. Przepraszam.

..ciąg dalszy
Jest więc coś, na co nie stać największej gwiazdy polskiego kina?

Proszę pamiętać, że zacząłem zarabiać pieniądze zupełnie niedawno. Wcześniej żyłem na długach. W końcu, w wieku 40 lat, musiałem wybudować dom, który spłacałem przez sześć, siedem lat.

Mam wrażenie, że jest pan mizantropem, że męczą pana ludzie, nie lubi pan ich.

Jestem z natury samotnikiem. Dobrze się czuję sam. Naprawdę. Nie jest to z mojej strony jakaś minoderia.

Bogusław Linda w filmie "Sezon na leszcza"
Stąd pana niechęć do tej codziennej wspólnej garderoby w teatrze. Film pozwala żyć inaczej.

Film to jest przygoda. W filmie kiedyś było ciekawie, było fajnie. Film interesował mnie nie ze względu na posłannictwo, ile ze względu na przygodę. Na ciężką pracę w mrozie, na sztuczne deszcze robione przez wozy strażackie, po których człowiek wracał do hotelu zmoknięty, zmęczony, spsiały i był bardzo zadowolony. W tej chwili filmy już raczej robi się w studiach, bardziej jest to praca biurowa. No, ale tamta przygoda była fajna.

Któryś z pana znajomych powiedział, że kiedy poznaje pan kogoś nowego, to na początku go pan nie lubi i zniechęca do siebie. Długo trzeba pana do siebie przekonywać?

Dosyć długo sprawdzam ludzi. Ludzi sprawdza się w ekstremalnych sytuacjach, a nie na spotkaniach towarzyskich. Nie zaprzyjaźniam się na bankietach. Wie pan, ja nie mam przyjaciół wśród aktorów. Mam kolegów, z którymi się lubimy, ale przyjaźń to za duże słowo. Przyjaciół szukam w innym środowisku.

Chyba Olaf Lubaszenko powiedział kiedyś, że nie może powiedzieć, że zna Bogusława Lindę prywatnie.

No i nawzajem. Ja też nie mogę powiedzieć, że go znam prywatnie.

Pan jest miłośnikiem kina kostiumowego, historycznego?

Historia to jest mój konik. Myślę, że się na tym znam. Znam się na kostiumie, na broni historycznej.

Swoich studentów uczył pan, że kostium nie jest tylko ozdobą, że kostium musi zagrać.

Pewien kostiumograf, kiedy na planie filmu historycznego narzekałem na za duże buty, rzucił mi dwa rzemienie i powiedział: to zrób coś z nich, żeby było dobrze. Jak się go zapytałem dlaczego, powiedział: a myślałeś, że jak ludzie wtedy robili? Mój instruktor szermierki jeszcze ze szkoły teatralnej tłumaczył mi, że szerokie rondo w kapeluszu jaki noszono w XVII wieku, było obciążone ołowiem, żeby móc rzucić nim jak dyskiem w twarz przeciwnikowi. To wszystko nie było tylko ozdobą. Dlaczego w renesansie rękawy nie były zszywane pod pachami? Nie chodziło o modę, chodziło o to, żeby ręka posługująca się rapierem miała więcej swobody. W ogóle krawiectwo tamtych czasów było niezwykle praktyczne. Nie było tak zdeprawowane, jak dziś.

Ale w filmach kostiumowych nie grał pan zbyt często.

Nie miałem tego szczęścia, choć zawsze o tym marzyłem.
...ciąg dalszy

Propozycję zagrania w Ogniem i mieczem sam pan odrzucił.

Odrzuciłem ze względu na to, że dostałem od telewizji pieniądze na cykl trzynastu filmów poświęconych sportom ekstremalnym i kręconych przez okrągły rok na całym świecie. Wolałem to niż trzynaście dni zdjęciowych w Ogniem i mieczem.

Natomiast zagrał pan u Wajdy w Panu Tadeuszu księdza Robaka. I to w sposób arcymickiewiczowski, zagrał pan człowieka, któremu ciąży habit, który jest dla niego czasem może nawet niewygodnym kostiumem…

Przy okazji tej roli dostało mi się od środowiska aktorskiego. Powinienem przewidzieć, że tak będzie... Kiedy Andrzej zadzwonił do mnie i powiedział, że chce, żebym zagrał księdza Robaka, zapytałem: dlaczego ja? Odpowiedział: bo to jest bandyta, który ma pokutę, i ty Boguś po Psach jesteś jedynym, który może to zagrać. Ale po filmie przeczytałem, że Linda nie udźwignął roli, ponieważ jest podobny do Franza. Zagrałem to wbrew tradycji grania Mickiewicza i odebrałem za to cięgi.

Bogusław Linda w filmie "Pan Tadeusz"
Ale świadczy to jedynie o tym, że ci krytycy nieuważnie albo w ogóle bez zrozumienia czytali Pana Tadeusza.

To świadczy jedynie o tym, że ja zagrałem wbrew teatralnej klasyce. Niech pan zauważy, że dotychczas nie było takiej inscenizacji, w której ksiądz nie wyglądałby jak ksiądz. Ksiądz musi spokojnie chodzić, robić znak krzyża, mówić cicho. A ja zagrałem księdza, pod którego habitem kryje się żołnierz, który mówi jak żołnierz, chodzi jak żołnierz.

Pan też jest podobno ostatnim aktorem, który potrafi w sposób naturalny mówić strofami romantycznej poezji, i w którego interpretacji naturalnie brzmi oktawa. Ogromne wrażenie zrobił pan recytując Beniowskiego Słowackiego.

Na pięćdziesięciolecie krakowskiej szkoły teatralnej wszyscy znani absolwenci tej uczelni mówili Beniowskiego. Ja miałem tam genialnych pedagogów, między innymi. panią Mejer, która wiersza uczyła w sposób rewelacyjny. Umiała pokazać, jak wiersz jest ważny również w graniu ról prozą. To jest matematyczna praca.

Pan dosyć wcześnie rozpoczął pracę pedagogiczną, a pana zaangażowanie w pedagogikę dowodzi, moim zdaniem, nieprawdziwości głoszonego przez pana w wielu wywiadach poglądu, jakoby aktorstwo pana nudziło i niewiele obchodziło. Wręcz przeciwnie, pokazuje, że jest pan aktorem z misją.

No, nie wiem. Na pewno aktorstwo mnie nudzi, bo… Bo ileż można. Czasami zdarza się jeszcze coś, co warto zagrać. Ale nie jestem aktorem, który w każdej roli upatruje misji i powołania. Uważam, że zderzenie się z materiałem, który daje nadzieję, że być może coś z niego wyjdzie, zdarza się raz na dziesięć lat, a raz na dwadzieścia – coś rzeczywiście z tego wynika. Czyli spotkanie ze sztuką zdarza się raz na dwadzieścia lat! I chwała Bogu, jeśli się to komuś trafi. Życzę tego serdecznie wszystkim, którzy parają się tym zawodem. Natomiast reszta to jest dosyć ciężka i niewdzięczna praca, którą trzeba wykonywać w miarę dobrze.

Czy nie sądzi pan więc, że współczesnemu aktorowi potrzebna jest wielka klasyka, potrzebne są teksty romantyczne?

Na teksty romantyczne nie ma w teatrze pieniędzy. To musiałyby być bardzo drogie spektakle. Teatr romantyczny wymaga rozmachu. Tam musi być wszystko. I szczyt Mont Blanc, i piekielne czeluście.

No tak. I jeżeli w tekście przelatuje anioł nad dachami miasta to dobrze by było, żeby w teatrze on rzeczywiście przeleciał. Nad dachami.

Taki teatr wymaga rozwiązań przypominających efekty komputerowe w wielkich filmowych produkcjach. Na to wszystko nie ma pieniędzy.


.ciąg dalszy
A gdyby pan je dostał, wyreżyserowałby pan w teatrze dramat romantyczny?

Moim marzeniem od dwudziestu lat jest zrobienie Makbeta. Mam go nawet rozpisanego. Ale okazało się, że inscenizacja, którą sobie wymyśliłem, byłaby za droga.

Jaki to byłby Makbet?

Ciemny. W deszczu i błocie. Prawdziwa woda i prawdziwy ogień.

W Warszawie założył pan własną szkołę filmową. To dobry interes? Dochodowy?

Namówił mnie do tego Maciek Ślesicki, bo to on był inicjatorem. Ale to w ogóle nie jest interes, który przynosi pieniądze. Nasza szkoła zarabia na siebie, ale my na niej nie. I nawet się z tego cieszymy, bo daje nam to możliwość wyrzucania studentów, którzy nam się nie podobają. To się bardzo rzadko zdarza w prywatnych szkołach. Wiedząc, że i tak na nich nie zarobimy, wolimy mieć świadomość, że wypuszczamy ze szkoły ludzi, którzy coś potrafią.

Bogusław Linda w filmie "Psy"
Czyli jest w panu chęć kształtowania środowiska.

Młodych aktorów trzeba kształcić nie na artystów, tylko na zawodowców. Bo jeżeli mają iskrę bożą, to ona w końcu da o sobie znać, a jeżeli jej nie mają, to będą przynajmniej wiedzieli, jak się chodzi po świetle, co znaczy bliski plan, co amerykański. Będą znali zasady mówienia, tworzenia roli, rozbierania psychologicznego. A resztę będą musieli sami wypełnić. Tłumaczę to studentom na bardzo prostej zasadzie: aktor jest jak malarz, jeżeli chcesz być dobrym malarzem, musisz poznać anatomię. Musisz ją poznać tak dokładnie, żeby potem móc ją wypełnić tym, czym sam chcesz. Musisz znać szkielet, kościec, wszystkie narządy, które masz w środku, żeby wiedzieć, jak ruszać ręką, jak nogą, jak osiągnąć właściwy grymas na twarzy.

Sam jest pan jednak aktorem postrzeganym jako buntownik idący wbrew technikom i przyzwyczajeniom.

Coś w tym jest. Staram się zarówno w reżyserii, jak i aktorstwie rozbijać konwencje. Proszę zauważyć, że nigdy nie byłem aktorem przyjmowanym z pełnym szacunkiem dla profesjonalizmu, jak Zapasiewicz, Łapicki czy Marek Kondrat. To są fantastyczni aktorzy, ale nie są to buntownicy. Oni nie szokują ludzi. Robią to, czego się od nich oczekuje. A Linda zawsze przyjdzie i coś zamiesza. Zrobi coś głupiego. I trzeba się do tego ustosunkowywać. Jak? Nie bardzo wiadomo. Czy to dobre, czy nie?

Na początku oczekiwano od pana, że będzie powielał Kobietę samotną czy Magnata, potem publiczność oczekiwała od pana, że będzie pan zawsze Franzem Mauerem, a czego dzisiaj się od pana oczekuje?

Myślę, że niczego. Co najwyżej, żebym się usunął i odczepił.

A jaka jest teraz w panu potrzeba twórcza, artystyczna?

Tak naprawdę, w zawodzie najchętniej nie robiłbym nic, tak przez pięć, dziesięć lat. Albo czekał na to, co naprawdę mnie interesuje. Ale muszę utrzymywać dom i rodzinę, więc muszę pracować. Aktorstwo, reżyseria to jest mój zawód. Ale staram się nie narzucać publiczności, ponieważ był taki okres, tak z pięć lat temu, kiedy akurat kończyłem dom i musiałem intensywnie pracować, że było mnie za dużo. I się przejadłem.

Czy to było wtedy, kiedy gotował pan na ekranie?

Tak, mniej więcej...

Wszędzie pan mówi, że naprawdę lubi pan gotować.

Ależ uważam, że jestem zawodowym kucharzem. Będę się chwalił, bo w gotowaniu naprawdę jestem dobry.

A gdyby pan dostał scenariusz filmu o powstaniu warszawskim, w którym miałby pan zagrać bohaterskiego dowódcę, który jest gejem zafascynowanym młodymi powstańcami?

Nie mam nic przeciwko gejom, proszę mi wierzyć. Zazdroszczę Poniedziałkowi – jako aktorowi, bo mnie akurat jego prywatne fascynacje nie ciągną – znajomości tematu. Ale jeśli chodzi o rolę, to, jeśli jest dobrze napisana, jeżeli jej gejostwo nie jest tylko anegdotyczne, zagrałbym.

Źródło Onet





1 komentarze:

JohnnyWalker555 pisze...

Ciekawa rozmowa. P. Linda jest, czy to się komuś podoba czy nie, dużym formatem. ps. A ksiądz Robak był genialny, moim zdaniem.

Prześlij komentarz

 
Copyright 2009 Wszystko o filmie Psy. All rights reserved.
Free WordPress Themes Presented by EZwpthemes.
Bloggerized by Miss Dothy